Wiedźmin jest na fali.
Uniwersum stworzone przez Sapkowskiego eksploruje coraz więcej ludzi na całym świecie. A sposobów eksploracji jest sporo.
Prócz, oczywiście, książek, do
serialu i filmu (odpowiednio 2002 i 2001), komiksów oraz znakomitych
gier dołącza produkcja serwisu Netflix, szczycąca się niezwykłą
popularnością.
Jest to ciekawa, wciągająca seria, na którą składa się osiem około godzinnych odcinków.
Seria poprawna.
Nic ponadto.
Dlatego też większe rozczarowanie.
Naiwnie
spodziewałem się wyraźnych pierwiastków słowiańskości, fantastycznego
mrocznego nastroju, cięższego niż w polskim serialu sprzed niemal dwóch
dekad. Oczekiwałem silnie nakreślonych charakterów i niezapomnianych kreacji aktorskich. Dopieszczenia technicznego.
I srodze się zawiodłem.
Wiedźmin
Netflixa to nic innego jak kolejna opowieść o amerykańskich
superbohaterach, tyle że pod płaszczykiem quasi-średniowiecznego świata
alternatywnego.
Od
pewnego czasu mam wrażenie, że filmy fantastyczne, szczególnie te rodem
z Hollywood, produkowane są na jedno kopyto. Oczywiście, tajemnicą
poliszynela jest fakt, iż istnieją schematy i chwyty, których twórcy
blockbusterów muszą używać, aby przyciągać do kin przyzwyczajoną do nich
widownię. W tym zalewie klonów Wiedźmin jawi mi się jako ich uboższy serialowy krewny.
Oczywiście,
aktorzy grający w Wiedźminie mogliby z powodzeniem wystąpić w jakimkolwiek
innym filmie o superbohaterach, (szczególnie Henry Cavill, którego, z
racji swojej posągowości, tudzież, jak kto woli, z racji wyglądu
wzorcowego amerykańskiego marines, widziałbym jako Supermana lub
Kapitana Amerykę), jednak ich aktorstwo dostosowane jest bardziej do
teatru telewizji aniżeli do kinowych superprodukcji.
I właśnie takim większym teatrem telewizji jest Netflixowy Wiedźmin.
Kostiumy
zdają się tylko udawać te z bliżej nieokreślonej, choć zapewne
zamierzchłej epoki. Wionie od nich nieszczerością. Podobnie jak od
postaci, których gra aktorska jest niezdecydowana, zawieszona między
blockusterowością a teatralnością.
Lokacje
potrafią nacieszyć oko, ale brakuje im tego czegoś. Kadry są
skomponowane poprawnie, bez śladu konceptu, bez cienia artyzmu. Wszystko
widoczne jest jak na dłoni, brakuje zabawy światłocieniem.
Sceny dialogowe w Wiedźminie
to już wręcz modelowy przykład teatrotelewizyjności. Odniosłem
wrażenie, że twórcy właśnie na dialogach oparli kręcenie serialu.
Produkcja ta to właściwie seria dialogów, których statyka z rzadka
przerywana jest scenami walk czy innymi, które dynamizowałyby fabułę.
Większą rolę w napędzaniu akcji ma, nie dla wszystkich wygodne, ale
również modne ostatnio w tego typu obrazach, szatkowanie historii,
rwanie jej, mieszanie w chronologii jak w garze z kapustą.
Dialogi
swoją drogą, a sposób ich przedstawiania swoją. Otóż sposobu takiego w
Wiedźminie po prostu nie ma. Szczytem pomysłowości jest tu po prostu mówiąca twarz w kadrze.
Wszystko
to sprawia, iż mamy wrażenie, że serial kręcili studenci szkoły
filmowej, z odpowiednim warsztatem, ale nie wyrobieni jeszcze, bez
własnego stylu i bez odwagi.
Mimo masy wpadek i niedociągnięć, Wiedźmin posiada kilka zalet. Niezła ścieżka dźwiękowa; dobre sceny walki, często efektowne i krwawe; Yennefer; twarz Geralta, która, mimo iż zbyt nieskazitelna, daje się lubić z odcinka na odcinek bardziej; mimo wszytko wciągająca fabuła.
Mam nadzieję, że twórcy wyciągną wnioski (obiecuje to już Tomek Bagiński), i bardziej przyłożą się do kolejnych sezonów Wiedźmina. Bez przesadzonego pośpiechu, z większą dbałością o szczegóły.
Czekam i wierzę, że dość przeciętny serial stanie się równie dobry, co głośny.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza